„Zrywam się” o 8.45. Wszyscy jeszcze śpią. Leje jak z cebra. Jest 18 stopni. Robię kawę i siadam z nią na ganku. Obok ustawiam leżak. Siada na nim kot. Razem patrzymy na deszcz. Przed 10.00 robię dzieciom śniadanie – gofry i cheeseburgery.
Idziemy w deszczu do kościoła. Idziemy dużo wcześniej, by dostać się do środka. Nie udaje się nam. Stoimy na zewnątrz pod parasolami (w tym kościółku nie mieści się więcej niż 40 osób).
Siedzimy w domu i pod zadaszeniem przed domem czekając aż deszcz przestanie padać. Przestaje o 13.00. Robię obiad: dla dzieci i dla mnie pierś z kaczki i malutkie opiekane kartofelki, dla żony polędwica z dorsza z tymi samymi kartofelkami. Po obiedzie idziemy do mini zoo. Jest tam pełno kaczek, kur i gęsi z całego świata, inne ptaki, azjatyckie świnie, angielskie krowy, kozy i barany, króliki, wiele innych gryzoni. Po całej posesji szwendają się kury zarośnięte jak hipisi i niezliczona ilość kotów i kotków. Dzieci są zachwycone. Nam też się podoba. Długo rozmawiamy z właścicielem. Idziemy do domu. Chwile odpoczywamy i idziemy na kawę do Pana Jacka (jakieś 3 km). Przy stole zasiada jego żona i jeden z synów. Rozmawiamy o sytuacji w Szwajcarii, Niemczech i Polsce. Zwiedzamy ich dobra. Oglądamy gęsi, indyki, kury i niezliczoną ilość kotów, w tym pięknego brytyjczyka. Dzieci szaleją z młodymi kotkami. Nie chcą opuszczać tego domu. Jemy pyszne ciastka własnego wypieku (piekła je żona Pana Jacka). W tym najlepsze ciasta z krainy niemieckiej, z której pochodzi żona Pana Jacka. Gdy się ściemnia Pan Jacek odwozi nas do domu. Jemy kolację (my ślimaki po burgundzku; dzieci nie chcą ich nawet spróbować), pijemy koktajl z jeżyn i zsiadłego mleka oraz śmietany. Siadam w ogrodzie. Niebo jest zachmurzone. Cisza. Wdycham maciejkę.